Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kawalera udaje, za plecami mojemi romansuje najbezczelniej. Ze mną mu nudno! Zycie mi złamał, wziął za żonę, a teraz poniewiera! Ja na to nie pozwolę, znam swe stanowisko i nauczę go siebie szanować!
Tu rozpłakała się, rozszlochała, łamiąc ręce. Maltas desperacko łysinę potarł. Józef przeszedł się po pokoju, doprowadzony do rozpaczy. Reszta uczucia, które dla niej miał, zagasła w jego sercu wobec tego wybuchu, który osłaniał wszystkie jej poziome uczucia i żądze.
Zatrzymał się wreszcie przed nią.
— Widzę, że dzisiaj nie przyjdziemy do porozumienia — rzekł, a głos mu drżał. — Może, gdy się opamiętasz, przyjdziesz do równowagi. Czekam na cię w domu, który też warto, abyś szanowała, bo niestety jest twoim.
Uścisnął dłoń Maltasa i wyszedł.
Wstyd mu było ciotki, służby, wszystkich, gdy tak wrócił z niczem.
Poszedł wprost do kantoru, nie pokazał się na obiad, wieczorem uciekł od Piotrusia i zaledwie późno w noc powrócił.
Nazajutrz jednak musiał się pokazać na śniadanie. Piotruś, poczciwy i delikatny, nic nie wspominał, ciotka tylko rzuciła z przekąsem:
— Trzeba będzie mnie objąć klucze od magazynu, widzę. Zda się stara na coś.
— Dziękuję, ciociu! — odparł Józef spokojnie. — Mała będzie robota. Mąka znowu spadła w cenie.