Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nikt doświadczony nie kontraktuje takiej ilości zboża, ale kapuje małemi partjami — rzuciła pogardliwie.
— Stało się! — wtrącił Piotruś. — Poco się truć nieodwołalnem? Chodźmy do roboty, Józiu!
Na ganku, bez słowa, objął go za szyję i uścisnął. Jakże mu za to delikatne współczucie był wdzięczny biedak.
Nareszcie popołudniu powozem Maltasa zajechała przed dom Liza.
Józef ujrzał to z kantoru i nawet się nie ucieszył. Żona przestała istnieć dla jego duszy i myśli; zatopił się w ciężkich rachunkach strat i różnych bieżących wydatków.
Małżonkowie spotkali się przy wieczerzy.
Przez parę dni Liza trwała w uporze i złości, nie odzywając się do męża.
Potem nagle któregoś wieczora rzuciła mu się namiętnie w objęcia, nie rozumiejąc wobec swego szału żadnej godności — nie rozumiejąc nigdy natury męża.
Nie zadawała sobie nigdy trudu zajrzeć do jego duszy, zająć się jego myślą, duchowemi potrzebami.
Był jej mężem, musiał jej ulegać — ona zaś pilnowała tylko swych praw żony.
I dalej życie poszło, dzień po dniu do siebie podobny, każdy, zda się, dłuższy tylko do przebycia dla Józefa.