Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maltas wyszedł i dość długo zabawił, zanim wrócił, prowadząc za sobą Lizę.
Józef spojrzał na nią; miał dobrą chęć przeproszenia i zgody, ale zmroziła go nadąsanym, upartym, złośliwym pozorem.
Dobre jego postanowienie zamarło. Był sztywny, ledwie hamując niechęć i obojętność.
— Przepraszam cię, Lizo! Nie myślałem, abyś to tak wzięła do serca. Daruj i zapomnij! Doprawdy, nie chciałem ci uczynić przykrości.
Wyrwała mu rękę, którą chciał pocałować, i zwróciła się plecami.
— Nie potrzebuję twych przeprosin, ani łask. Dzięki Bogu, mam tutaj dom i dostatek. Nie myślę wracać, aby być traktowaną, jak ostatnia sługa.
— Ej, Lizo, uspokójże się! — perswadował Maltas.
— Ja mu tego nigdy nie daruję! — wołała dalej. — Za kogo on mnie ma? Cóż to, żebraczkę wziął z łaski? Otóż nie! Ja ze swoich praw ani na jotę nie ustąpię! On mnie wziął, więc musi pilnować, szanować, uważać. Nie ma prawa uganiać się za pannami po balikach. Nie ma prawa bawić się beze mnie. On nie dba o swe obowiązki, więc i ja o nie dbać nie myślę! Niech ma skandal i wstyd! Ja tego chcę!
Józef blady jak ściana, gryzł do krwi wargi, aby nie wybuchnąć.
Kobieta mówiła dalej, coraz krzykliwiej: