Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obcować nie będę. A zdanie o niej mam swoje własne i pewne! Dobranoc!
Józef nie zasnął już tej nocy. Rano orzeźwił się kąpielą i pojechał do Maltasa.
Stary przyjął go kwaśno i protekcjonalnie.
— Liza chora! Płakała noc całą! — odparł na jego pytanie o żonę. — Nie wiem, czy cię przyjmie. Bardzo jest rozżalona... i słusznie.
— Przepraszam pana. Postąpiłem ledwie że nierozważnie, ona zaś odpłaciła skandalem. Ostatecznie nie mogę być niewolnikem, a ona w ten sposób wystawia bardziej siebie, niż mnie, na śmieszność. Czy pan, gdy się ożenił, zerwał wszystkie towarzyskie i rodzinne stosunki?
— No, nie! — odparł Maltas, mięknąc. — Ale, widzisz, ona cię bardzo kocha, jest tak nerwową i zadrosną! Powinieneś to uznać i szanować!
— Zapewne, gotówem ją przeprosić; ale panie, czyż w ten sposób kogo się zjednywa?
— No, no! Pójdę ją trochę umitygować. Z kobietami trzeba ostrożnie. Wiesz, tak zgrabnie, cicho, ukośnie! Byle nie wiedziała, będzie spokój.
Zaśmiał się, dopowiadając grą twarzy.
Józef ramionami ruszył.
— Chciałem ją traktować tem, co jest najlepsze, prawdą! Tem bardziej, żem dotąd nie miał żadnego fałszu na sumieniu. To bardzo smutne, że nie potrafiła ocenić!