Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dom zastał uśpiony — ledwie rozbudził starego sługę i dostał się do wnętrza.
Cicho, ostrożnie wślizgnął się do sypialni, aby żony nie zbudzić, i położył się, rad, że Liza śpi mocno, spokojnie.
Zaledwie jednak się uspokoił, usłyszał otwieranie drzwi od sypialni ciotki, jej chód ciężki, wreszcie ujrzał ją samą wchodzącą ze świecą w ręku.
Wtedy spojrzał na posłanie żony i oniemiał.
Było puste.
Pani Joanna postawiła świecę, i usiadła przy nim.
— Co to znaczy? Liza nie wróciła? — spytał.
— Wróciła, czekała na ciebie do dziesiątej, dostała spazmów ze złości i odjechała do Maltasa. Wziąłeś sobie jędzę za żonę! Dzięki Bogu, żem zawsze jej była przeciwną! Miałam dobre przeczucie. Żebyś mnie słuchał, byłoby inaczej. Jeszcze mój młyn nigdy podobnego skandalu nie widział.
Józef milczał. Poco miał podsycać triumf złośliwej ciotki. Nie poskarży się nigdy.
— Pojadę jutro po nią i przeproszę — rzekł, siląc się na ton obojętny. — Istotnie postąpiłem nierozważnie. Niech jej ciotka daruje! Młoda jest i niewyrobiona. Ma zaś cenne, gruntowne przymioty.
Pani Joanna porwała się z miejsca:
— Jeśli ci to dogadza, to i owszem! Ja z nią już długo