Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powolnym, wirowym ruchem okrążali plac. Była to jakby kołysanka spokojna, wtór do rozmowy raczej, niż szał.
Nie mówili jednak nic, zbliżeni uściskiem, może jednakiem wspomnieniem i chęcią.
Dopiero przy końcu, gdy ciężej oparła się na nim, spojrzeli sobie w oczy i mimowoli z ust Józefa wyrwał się stłumiony okrzyk duszy roztęsknionej:
— O młodości moja!
Pepi zatrzymała się nagle jakby odurzona.
— Za długo tańczymy! — szepnęła.
Usunęła się, ciężko dysząc, i dodała:
— Dziękuję panu!
Pozostał sam — i niezdolny do obojętnej rozmowy, do widoku innych ludzi, schronił się na ustronną ławeczkę i długo się nie pokazał.
A potem była kolacja, toasty, rozmowy gwarne — nic tego nie słyszał; nie pamiętał też, jak się to stało, że o północy znalazł się na ulicy, przeprowadzając profesorową i Pepi do domu.
Rozmawiał z matką; dziewczyna nie odezwała się ani jednem słowem — i tak je pożegnał na progu ich domu, serdecznie zapraszany, by stare znajome odwiedzał.
Potem powoli zawrócił do młyna. Kurs był daleki, ale noc śliczna, księżycowa, a on tyle miał myśli i wrażeń!