Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja pójdę wszędzie za panem! — rzekła. — Do młyna też i pracować wspólnie będę, ale tylko, jeśli pana w nim uczynią jedynym dziedzicem. Własność to wasza stara i cel święty przy niej trwać. Nie inaczej jednak, tylko, że ta praca będzie samodzielną, dozgonną, na własnem. Musi pan za swoją zwichniętą karjerę mieć pełne wynagrodzenie.
Spojrzała nań prosząco i słodko. Zaczął się wobec jej zapatrywań wahać w pierwszem postanowieniu.
— Mam dwóch synowców! — wtrąciła pani Joanna.
— Dla drugiego zostanie kapitał! — podchwycił Maltas.
Skrzywiła się niechętnie.
— Ile tam tego!
— My nie pytamy. Jeśli mojej wnuczce chodzi tylko o młyn, do reszty nie mamy pretensji. Młyn zatem powinna pani oddać Józefowi, jeśli on ma tam pracować.
Stara spuściła głowę zmęczoną, w której czuła szum, trzask, przelewanie, zda się, wielkich wód. Młyn ma oddać, zostać na łasce nie tego chłopca, który delikatny był, ale obcej kobiety i starego, chytrego handlarza! O, Boże! Żeby Maric żył i to posłyszał! Gdyby jej siła i zdrowie żyło, jej energja, żywość, jej lata młode! Ale nic nie zostało. Ni opiekuna, ni mocy w sobie, nic, tylko ten szum okropny w głowie, który jej przypominał wylewy i burze, które tylekroć druzgotały jej motor młyń-