Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mój Jan nigdy nie żałował, że wziął posażną pannę, a i ja go wspominam łzami, chociaż ubogi był!
Ta brutalna wzmianka finansowa dotknęła boleśnie Józefa. Zahukany wuj stanął mu żywo w oczach i zrobiło mu się dziwnie zimno i straszno. Ale gruby śmiech Maltasa zawtórował Maricowej.
— No, no, postaramy się zrównać fundusze! — rzekł, patrząc na starą złośliwie. — Chłopak coś ma przecie... jakiś legat, deponowany u pani. Zresztą, jeśliby przyjął pani propozycję, myślę, że na warunkach spadkobiercy.
Reni zaoponował żywo, ale Maltas ne dał mu przyjść do słowa:
— Ty chłopcze, zdaj tę sprawę na mnie! Słuchaj i uważaj! Uczynię ci dobrze!
Maricowa poruszyła się niespokojnie.
Nie było jej po myśli umowy ze starym aferzystą, którego się bała instynktownie.
Zwróciła się do synowca.
— Czy zdajesz się na pana Maltasa? — spytała.
— Ja, ciociu, nie chcę iść do młyna! — odparł stanowczo. — Nie chcę sobie łamać karjery. Tyle lat ciężko pracuję, aby się dobić celu. Zresztą panna Liza przyjęła mnie biednego. Niech ona decyduje!
Starzy spojrzeli na dziewczynę. Stała spokojna, pewna już siebie — wzrosła w atmosferze rachub i interesów.