Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ski, które może lada dzień ją podruzgoczą... Zostawi tę fortunę ukochaną w rozprzężeniu i ruinie!
Westchnęła ciężko, bardzo ciężko.
Mętnemi oczami patrzała na synowca.
Był w rękach Maltasów, w złych rękach.
Będzie bogaty, nie zginie, wzrośnie, ale ciężko mu będzie, gorzko, źle! — Czuła to — ona, co całe życie trzymała męża w podobnej niewoli.
Całe życie... Ha, teraz życie zgasło w niej i coraz częściej żal po zmarłym budził w niej wątpliwości, wyrzuty, z dniem każdym jaśniejsze, w miarę ubywania sił, zbliżania się końca.
Dumała, zwiesiwszy głowę na piersi. Młyn wezmą, potem zechcą kapitałów. O, ona ich zna!
Ograbią ją, potem Piotrusia zechcą skrzywdzić.
Nie, to im się nie uda! Pieniędzy nie dostaną nigdy, nigdy! Własnoręcznie odda je młodszemu, gdy zgon poczuje. Na sekundę im ich nie pokaże, nie da do rąk. Tamten je weźmie, wydziedziczony ze spuścizny! Dobrze schowane, nie znajdzie nikt bez niej!
Długie milczenie w jadalni przerywał chód zegara i dyszenie astmatyczne Maltasa.
Młodzi usunęli się nieco i patrzyli na siebie, radzi się wymknąć i pogwarzyć.
Wreszcie Maricowa ocknęła się z rozmyślań. Przypominała sobie późną godzinę i tę sprawę, która ją tutaj przygnała.