Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zgryzoty, czy z pracy, zupełnie z sił spadłam. Nogi mi brzękną, w nocy duszność na sercu leży, a w dzień często w głowie mam szum i odurzenie. Bo i nie dziw. Na cały zarząd nas dwoje. Chłopak się rwie za dziesięcioro i ja stara wybrnąć z pracy nie mogę. Co dzień wieczorem przypominam to i owo nie spełnione. W taki sposób interes musi przepaść marnie.
— Bo niech ciocia poświęci parę setek i przyjmie magazyniera i kasjera, jak dawniej było — wtrącił Józef.
— Nie chcę, nie chcę! — zaprzeczyła, rękami trzęsąc. — Wolę wszystko, niż patrzeć na najemników, co kradną i zaniedbują, i jeszcze im płacić za to.
— Można znaleźć i uczciwych! — rzekł Maltas.
— Ja też znalazłam jego! — zakończyła, wskazując Józefa.
— Mnie! — oburzył się chłopak. — To niepodobna, ciociu! Po pierwsze: niecierpię kupiectwa, źle będę spełniał ten obowiązek; po drugie: za rok się doktoryzuję, jestem obarczony pracą naukową, a przecie ciocia nie może wymagać, abym zwichnął karjerę teraz, będąc o krok od ukończenia studjów.
— Cóż ci przyjdzie z tych studjów? Będziesz tak samo na chleb pracował.
— Tak, ale będę od siebie tylko zależnym.
— Słuszna uwaga! — wtrącił Maltas.
— W młynie zaś mogę cioci nie dogodzić, wynikną kwasy, nieporozumienia. Stanowisko moje pozostanie