Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyszedł po chwili i wrócił z Maricową.
Józef, który jej od pogrzebu nie widział, przeraził się zaszłą zmianą. Kobieta zdrowa i silna przed paru miesiącami, była teraz zwiędłą, osiwiałą, zgarbioną babką. Chłopaka żal zdjął na widok takiej ruiny. Żeby zażądała najcięższej rzeczy, uczyni jej zadość z pewnością.
Pierwszy raz prawdziwie serdecznie ucałował jej rękę i podał krzesło.
— Ciocia ma mi co do rozkazania? — spytał. — Może Piotruś?...
— Nie. Piotruś w domu! Jeden on i ja stara — odparła z westchnieniem. — Jedz, Józiu, jedz! Poczekam, aż skończysz.
— Jużem skończył i jestem na rozkazy.
— Aleś ty ledwie tknął obiadu! — zawołał Maltas. — Możeś nie zdrów?
— Zdrów jestem, jak ryba.
— No, to gadajcie swe interesy! My wyjdziemy.
— Nie, zostańcie! — rzekła Maricowa. — Nie mam do niego żadnego interesu, tylko prośbę.
Stary uszy nastawił; Liza, rozmarzona, nie słyszała prawie.
Pani Joanna spojrzała po nich. Oczy jej straciły dawną żywość i ostrość. Były wyblakłe, smutne, często osłupiałe.
— Od mego nieszczęścia mało dni ubiegło, ale dla mnie lata. Popsuło się wszystko. Nie wiem, czy to ze