Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, nie sen — odparł z uśmiechem i, zanim się obejrzała, otoczył ją ramieniem i pocałował blade usta.
W głowie się jej zamąciło, pociemniało w oczach i spojrzała nań przez łzy.
— A ja pana kochałam odrazu i starczy mi tej jednej miłości aż do grobu! Mój Boże, tak mi dobrze!
Stali tak przytuleni do siebie, szepcąc u okna zasłoniętego firanką, gdy w pokoju obok rozległ się głos Maltasa.
— Janie, gdzie panienka?
— W jadalni — odparł lokaj.
— Pan Reni wrócił?
— Obiaduje właśnie.
Gdy Maltas drzwi otworzył, Józef siedział u stołu i udawał, że je; Liza stała przy bufecie i udawała, że porządkuje srebro.
Stary zlustrował położenie i skrzywił się, jakby pomyślał:
— Jacyż oni przyzwoici! Czyż nigdy nie zejdę w chwilę taką, żeby błogosławić?
Głośno zaś zawołał:
— Bój się Boga, chłopcze! Gdzie się włóczysz po całych dniach? Ciotka na ciebie czeka od godziny. Liziu, czy rychło dostaniemy herbaty? Zaraz tutaj sprowadzę panią Joannę. Ginę z ciekawości, jaki ma do ciebie interes. Wyobraź sobie, śmie dowodzić, że po starym nic nie znalazła.