Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz je pod ręką. Bierz! Tylko pamiętaj, żebyś się po niewczasie nie obejrzał.
Reni ramionami ruszył.
— Za czem? To umarło. Wypijmy pogrzebowe! Hej tam! Ponczu!
Iwo na ten rozkaz obejrzał się ku nim.
— Czyje to urodziny obchodzicie? — spytał.
— Rozumu! — odparł Michał.
— Najgłupszej tedy rzeczy! — zaśmiał się wzgardliwie.
Podano poncz. Reni wypił dwie szklanki raz po raz.
— Ostrożnie! — ostrzegał Michał.
— Owszem, rezon mi się zda. Oświadczę się! Na trzeźwo kabza dziadka odbierałaby mi swadę. Ejże, kto wie, może razem przeskoczymy Rubikon.
Wypił trzecią szklankę i zaczął pogwizdywać. Rozparł się na stole i rozmarzony mówił o swym projekcie.
— Dobra dziewczyna, słowo daję. Żebyś wiedział jaka o mnie troskliwa, a przytem cicha, łagodna, prosta. Raj mieć będę. Dziad dopilnuje mego egzaminu, ona będzie szczęśliwą! Słowo daję! Człowiek to przecie raz odbyć musi; lepiej prędzej, niż później. Lepiej trafić nie mogę!
Michał podziwiał dyplomację matki i Maltasa. Bez widocznego przymusu doprowadzili chłopca, gdzie sami chcieli. Pepi usłużyła im wybornie. Dlaczego jednak Maltas koniecznie wybrał Józefa? Panna miała do