Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wychylił znowu kufel piwa i rozmarzonemi oczyma wpatrzył się wdal.
— Dokuczyło mi już wszystko. Przypominam bajkę, gdzie chłopiec bryłę złota handluje na konia, konia na krowę, krowę na wieprza, wieprza na gęś, gęś na osełkę, osełkę wreszcie wpuszcza do studni i, lekki na mieniu, dziękuję Bogu, że już nic nie ma do tracenia. Ja też wyzbyłem się ze wszystkiego, nic nie mogę dać, będę brać zatem.
Michał się roześmiał.
— Uważaj tylko, czy naprawdę już jesteś lekki na mieniu. Źle będzie, gdy po niewczasie coś jeszcze u siebie znajdziesz. Ale, żem ci rzetelnie życzliwy, rad będę, gdy pójdziesz moim śladem. Spokoju może nie osiągniesz, ale uratujesz życie, porządne imię, zyskasz opiekę, dobre towarzystwo, dom, ognisko i serce, do którego się przywiążesz, jeżeli, jakem ci mówił, nie zostało ci w duszy nic z dawnego.
— Ej, Michaś! Poco mamy gadać niewyraźnie? Karty na stół! Kochałem tę dziewczynę, jak duszę... Ty wiesz. Teraz już nie istnieje dla mnie. Ale, odchodząc, połamała mi wszystko w sercu. Już nie będę nigdy więcej kochał. To wiem. Jestem teraz śmiertelnie znużony i słaby. Kto mnie pokocha i przygarnie, ten mnie uratuje od czegoś gorszego, niż śmierć. To czuję. I za kochanie to oddam życie z wdzięczności.