Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaśmiał się i wypił duszkiem piwo.
— A prawda! Rozhukałem się temi czasy. Czas nie czeka, trzeba korzystać. Cóż z tobą?
— Ano... jestem narzeczonym! — odparł Michał ze smutnym uśmiechem.
— Tam do licha! Z kimże to? — zdumiał się Józef.
— Matka wynalazła, oświadczyła się, umówiła i po Wielkiej nocy ślub.
— A ty się zgodziłeś?
Michał znów się uśmiechnął smutno.
— Mój drogi, zmarnowałem lat wiele, goniąc cień. Gdybym na drodze tej pozostał, straciłbym siły, młodość, energję, wreszcie cześć i szacunek dla samego siebie. Człowiek o tyle wart, o ile działa, tworzy i służy drugim, nie tym, którym chce, ale tym, którym powinien. Więc i ja powinienem! Szczęścia nikt mieć nie może, dlatego, że i dać nie jest w stanie. Może tylko wypełnić obowiązek. Może za to w nagrodę osiągnie spokój.
— Myślisz, że tak być może! Więc się tobie nie dziwię. Za spokój można wiele ofiarować — odparł Józef zamyślony.
— Ty do siebie tego nie stosuj! — przerwał Michał. — Tyś artysta. Masz naturę zbyt skomplikowaną, aby zaznać spokoju. Odczuwasz rzecz stokroć silniej.
— Więc dlatego mam wyrzec się nawet starania o spokój. Cha! cha! Wybornyś!