Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W bramie się rozstali. Józef poszedł do swojej stancji i zmęczony legł spać.
Usypiając jednak, znowu pomyślał, że być kochanym jest to port i wypoczynek i spokój i może dopiero szczęście.
— Co robisz z sobą? — zagadnął pewnego dnia Michał, spotkawszy Reniego po kursach.
— Nic, pójdę do knajpy! Zimno ohydne!
— To wstąp do mnie! Zagrasz cokolwiek i pogadamy.
— Grać! Zwarjowałeś! Nawet skrzypce komuś darowałem... stróżowi podobno. Nie umiem już grać, zapomniałem i ochotę straciłem. Do czego to prowadzi? Strata czasu. Chodźmy na gawędę do knajpy.
Michał z niezadowoleniem ramionami ruszył, ale poszli razem do piwiarni pod ratuszem. Zajęli stolik na uboczu. Opodal Iwo siedział i zabawiał kilku kolegów anegdotami. Reni oparł się na ręku i spoglądał ku niemu zamyślony. Na widok tego człowieka ból się w nim budził, obezwładniał. Patrzył nań i, zda się, widział na jego ustach ślad pocałunków Pepi. Mgłą czarną zachodziły mu źrenice.
— Nie miałeś wieści od Łukasza? — zagadnął Michał.
— Nie! — odparł roztargniony.
— Takem ciebie dawno nie widział, a raczej takeśmy dawno nie mówili z sobą, że mi aż dziw. Ale i dzisiaj nie wydajesz się zdolny do gawędy. Szkoda!
Józef ocknął się i zapanował nad sobą.