Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Myślałem, że ta ostatnia uwaga była pod moim adresem.
— Alboż pan tylko ma monopol zawodów? Mogłam i ja ich doznać — odparła spokojnie.
Spojrzał na nią z pod oka i pomyślał, że być kochanym jest to port i wypoczynek i obrona przed samym sobą.
Nic jednak nie rzekł, ani rozmowy tej nie podtrzymywał. Zaczął mówić o potocznych przedmiotach.
Niedaleko domu już spotkali Pepi z Iwonem. Dwie te pary rozminęły się, zamieniwszy milczący ukłon.
— Czy panna Józefa wychodzi za hrabiego Iwona? — spytała panna Maltas zupełnie obojętnie. — Spotykam ich zawsze razem, o różnych porach.
— Nie sądzę, pani — odparł Józef. — Iwo wcale się żenić nie zamyśla. Zapewne lubią się, lub bawią ze sobą.
— Tak? Gust oryginalny. A hrabia to przyjaciel pana?
— Krewny i kolega. Byłem mu też przyjacielem, ale za drogo mnie to kosztowało. Pani zawdzięczam ratunek w bardzo złej sprawie.
— A ja mu zawdzięczam oszczerstwa! — rzuciła krótko, z zaciętością, której dotąd nigdy w niej nie zauważył.
— O, ma charakter! Umie nienawidzić! — pomyślał.