Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję wam! — rzekła spiesznie, biorąc klucze i rachunki. — Odchodzicie już? Ach, tak, każdy ma czas zajęty i roboty nad siły! Bywajcie zdrowi!
I wróciła do swojej czynności, suwając sprzęty i rozburzając posłanie i szuflady.
Dwoje młodych ruszyło pieszo, pożegnawszy po drodze Piotrusia we młynie.
Dzień był pogodny, wyjątkowo słoneczny.
Resztki liści oblatywały z drzew, roztaczając delikatną, właściwą tej porze, woń więdnięcia i pleśni. Rzeka, deszczami wezbrana, miała koloryt ciemny i ponury, w powietrzu wisiał opar sino-liljowy, chłodny, czerstwy.
Józef podał ramię towarzyszce i szli powoli żwirowanem wybrzeżem. Nagle chłopak się roześmiał.
— Uważała pani podniecenie ciotki? Przysięgnę, że wuj tak ukrył pieniądze, że i ona ich nie znajdzie. Ten ostatni figiel jest kapitalny.
— Toby było fatalne! — odparła z przejęciem.
— Czemu? Pani tak ceni pieniądze?
— Nie ja, ale pani Maricowa je kocha. Będzie więc tak po ich stracie cierpiała, jak kto inny po zawodzie serdecznym.
Spojrzeli na siebie. Chłopak usta zagryzł.
— Pani bywa złośliwą.
— Ja? — zawołała przerażona. — Dlaczego?