Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czył samobójstwem — przestrzelił sobie to okropne, zapamiętałe serce.
Potem go tutaj do mogiły wspólnej przyjąć się wzbraniano, aż ich dwóch małych prowadzono do dziekana, uczono, jak prosić mają. I ksiądz użalił się sierot, uwierzył, że ta śmierć była wynikiem długiej melancholji, zezwolił na pogrzeb i grób.
To wszystko przypomniał sobie teraz młodzieniec, głęboko przejęty przeczuciem, że i on ma to dziedziczne serce, co nie zapomina.
Obmiótł rękami suche liście z kamienia i dumał smutnie długą chwilę, potem odszedł z ciężkiem westchnieniem.
Mogiła Marica była zakryta, obłożono ją tymczasowo murawą, naznaczono krzyżem i za robotnikami wyszedł ostatni Józef z uczuciem radości, że staremu, który mu przecie dobrym opiekunem był, oddał uczciwie ostatnią posługę.
Za powrotem do domu pokończył rachunki i po południu, widząc, że domowi wrócili do zwykłych zajęć, pomyślał o odwrocie.
— Wrócimy razem — rzekł do panny Lizy.
— Ach, dobrze! Tak mi do domu tęskno! — odparła z uśmiechem radosnym.
Poszli tedy razem do ciotki i pożegnali ją. Porządkowała pokój zmarłego i wyszła do nich, do progu, roztargniona, z niepokojem i trwogą na twarzy.