Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i dotknie; jeżeli zaś myśli, że nim włada, rozwieje tę dumę! Uczyni to!
Powrócił do domu. Panna Maltas zmieniała świece przy katafalku, pomagał jej dalej.
Nazajutrz pochowano Marica. Orszak był liczny, karawan wspaniały. Za nim szła wdowa, prowadzona, przez synowców, Maltas z córką, długi szereg znajomych, cała obsługa młyna i gawiedzi ciżba.
Do cmentarza droga wiodła przez rzeczkę, a leżał na wzgórzu już, w ślicznej okolicy, zarośnięty stuletniemi drzewami.
Ze strychu w młynie widać go było jakby blisko, chociaż droga była daleka.
Tam, w zakątku, położono Marica do kamiennej katakumby, rozległy się ostatnie śpiewy, zaczęły padać na trumnę grudki ziemi, murarze prędko zasklepili grób.
Rozchodzili się znajomi i gawiedź, wreszcie Maltas z Piotrusiem i córką uprowadzili łkającą panią Joannę. Józef sam został, aby wykończenia grobu dopilnować.
Korzystając z chwili czasu, poszedł na grób rodziców. Leżał blisko ogrodzenia, pod lipą starą, na której dozorca cmentarza ul sobie zaciągnął.
Jedna płyta granitu kryła oba groby, oboje na niej stali nazwani, nawet w śmierci nierozdzielni.
Józef oparł się o głaz i pochylony modlił się. Wiedział z tradycji, że ojciec z rozpaczy po żonie zakoń-