Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrzał na Pepi, rad, że poklękły do modlitwy i że będzie miał czas opamiętać się.
Wszystkie, zapomniane, zda się, wrażenia wstały w nim, napełniły wrzeniem duszę.
Zaklęcie to było — to zapamiętanie, niczem niezwalczone.
Oburzył się na samego siebie — na złość oczy odwrócił na pannę Maltas, która też go śledziła z niepokojem.
Uśmiechnął się do niej z takim wyrazem, że dziewczyna nagle zbladła, zagryzła wargi.
A on rad był, bo spostrzegł, że Pepi na nich patrzała.
Profesorowa się podniosła — pospieszył powitać panie. Zamieniono parę okolicznościowych frazesów... Panna Maltas zbliżyła się także.
Ale on nie spojrzał już na Pepi, ani zamienił z nią słowa. Panny rozmawiały z sobą etykietalnie, on profesorowej odpowiadał na pytania o zdrowie ciotki.
Przeprowadził ją do dorożki i pożegnał głębokim ukłonem. Dopiero, gdy zjechały z dziedzińca, podniósł oczy i pogonił wzrokiem zaprząg wśród zstępujących wczesnych ciemności. I zrobiło mu się w duszy podobnież ciemno i zimno; wzdrygnął się.
Chwilę stał i myślał. Jak błyskawica myśl go uderzyła. Zdawało mu się, że oczy Pepi raz go dotknęły z niechęcią, a na ostatku z szyderstwem. Przesunął ręką po czole. Uczyni coś, co ją, jeśli go żałuje, zmartwi