Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nować! Hm, źle się stało; ale anim przypuszczał, że to tak groźne. Ciekawym, ile zostawił. No, do widzenia!
Wyszedł i wrócił za pół godziny.
— Pani Joanna prosiła, aby jej przysłać Lizę do pomocy na te parę dni. Zaopiekuj się nią, chłopcze; a jak się tutaj uspokoi, wrócicie razem do domu.
— Dobrze panie! — odparł Józef, zajęty adresowaniem listów.
Panna Maltas przyjechała niebawem i zawsze cicha, spokojna, w jednej chwili stała się pomocną, nie zajmując nikomu czasu, nie narzucając się, a wszędzie obecna i rządna.
Pani Joanna zdała jej porządek domu, a sama chętnie usuwała się do sypialni, zmęczona, przybita okropnie.
U zwłok bezustannie przesuwali się odwiedzający znajomi. Przyjmował ich Józef, powtarzając cierpliwie wciąż te same szczegóły, słuchając wciąż tych samych frazesów współczucia.
Piotruś, zmęczony kilkonocnem czuwaniem, zasnął.
Pod wieczór się miało, gdy w drzwiach, szeroko otwartych, stanęła profesorowa z córką.
Panna Maltas zmieniała kwiaty, otaczające katafalk, Józef jej pomagał rozmawiając półgłosem.
Ujrzał te panie i wstrząsnął się.
Zadygotało w nim serce, zabolało nagle okropnie.