Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyboru świetne partje, mógł skłonić ją do przyjęcia której. Dlaczego popierał i ciągnął chłopca biednego, niepraktycznego, wrażliwego charakteru i z duszą artysty? To była zagadka, której Michał w tej chwili nie umiał rozwiązać, bo wypite szklanki plątały mu myśli. Wdał się i on w wynurzenia. Opisywał wybraną matki, dobył nawet fotografji. Radczyni potrafiła prawie wmówić mu, że on ją kocha i sam wybrał.
Przynajmniej teraz, podchmielony, dowodził tak. Józef też, nie chcąc być dłużnym, dobył pugilaresu i zaczął przerzucać kilka podobizn. Źle rozpoznawał i ledwie za trzecim razem wynalazł pannę Maltas.
— Wy tam! — zawołał Iwon, podrażniony ich odosobnieniem. — Pokażcie nam kobietki! Ładne?
— Dla nas ładne! — odburknął Reni. — A ponieważ nie dla ciebie do wzięcia, nie psuj sobie krwi oglądaniem! To nasze narzeczone! Ty zaś jesteś tylko moim spadkobiercą od miłostek!
Zaśmiał się cynicznie, jak zwykle, rad, że się pastwił nad swem bożyszczem, i zwracając się do Michała, dodał:
— Ostatnia szklanka i jazda do domu! Czemu od tego nie zacząłem? Życieby się gładziej ułożyło!
Przestali pić i wyszli. Na dworze szaruga śnieżna szalała.
— Ot, pora! — zauważył Józef. — Szczęśliwy, kto ma dom i serce, bo inaczej można się obwiesić, słuchając tego wichru, co wyje, jak pies wściekły!