Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siadł do pisania recept. Maltas na Józefa skinął.
— Pójdźmy go zobaczyć! — szepnął.
Józef niechętnie ruszył. Wzmianka o testamencie, pieniądzach, spadku, zmroziła go. Zdawało mu się, że niegodzien jest przystąpić do chorego, że go skrzywdził, ubliżył, oszukuje. Gdy wszedł, ścisnęło mu się serce.
Ciotka siedziała przy łóżku, na którem Maric leżał, ciężko oddychając.
Spojrzała na nich i wstała ze stęknięciem.
— Złe z nim! — szepnęła do Maltasa, niepamiętna w swym niepokoju dawnych uraz.
Józefa uścisnęła serdecznie.
— Przytomny? — spytał Maltas.
— O, tak! Ale doktora się zląkł. Pierwszy raz go widzi w życiu. To ta obrzydliwa dziewczyna go tak podcięła! Słyszał pan?
— Słyszałem. Niechaj pani spocznie i będzie dobrej myśli! No, przywitaj wuja, Józefie, a potem panią wyprowadź i nakarm! Ja trochę przy nim posiedzę.
Chory poznał Józefa i dłoń jego uścisnął.
— Jak się masz! Widzisz, ze mną źle! Doktora sprowadzili! — rzekł, stękając.
— I ja się zatrwożyłem, Janie! — ozwał się Maltas. — Ale widzę, że za parę dni zdrów będziesz.
— A, dobrze, żeś przyjechał. Dziękuję ci! — szepnął Maric, wyciągając doń rękę.