Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po chwili jechali z Józefem, za nimi Piotruś karjolką wiózł lekarza.
Młyn był w ruchu, warczący, dyszący, pełen światła i życia. Zato domek mieszkalny, z wyjątkiem jednego okna, stał ciemny i głuchy. W sieni Piotruś poświecił woskową zapałką i przy tem mdłem świetle trafili do salonu, gdzie chłopak zapalił lampę.
Nikt tu widocznie nie rządził, ani myślał. Piotruś poprowadził lekarza do chorego, a Maltas z Józefem pozostali, drżąc z zimna. Aferzysta zaczął chodzić po pokoju zamyślony. Wreszcie stanął przed swoim lokatorem, który nieprzyjemnie dotknięty stał przy zimnym kaflowym piecu.
— Wiesz, rachuję go na sześćdziesiąt tysięcy! — rzekł. — Coś mi tak kiedyś bąknął. I zdaje mi się, że dla ciebie to przeznaczył. Hm, trzeba się tylko dopilnować.
— Jest ciotka! — odparł obojętnie Józef.
— Co to ciotka! Ona ma dosyć swojego. To jego oszczędności; i mówię ci, on ciebie lubił. Ho, ho, żebyś te pieniądze miał! Jabym ci je podwoił w rok! Mam nadzieję, że starego nakieruję, jak zechcę! No, doktór wraca. Dowiemy się, jak stoi.
Doktór zapytany, brwiami ruszył.
— Zapalenie oskrzeli, przytem inne chroniczne komplikacje. Stan nieszczególny, ale natura jeszcze odporna. Zobaczymy, co ranek przyniesie.