Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W taki deszcz! A to się wybrała — zaśmiał się Józef. — I nie znaleźliście?
— Gdzie tam! Wykradł ją Adolf, nasz ajent zbożowy, i precz sobie odjechali.
— Awantura! — zawołał Maltas. — Czemuż się nie oświadczył i nie brał legalnie?
— On się oświadczył, ale starzy widocznie zlękli się kosztu wesela i odmówili mu.
— Także racja! Cha, cha, cha! I postawili na swojem. To majstrzy! O, dużo musieli już naciułać! Nie wiesz? — śmiał się Maltas.
— Nie — odparł Piotruś — a sądzę, że i oni nie wiedzą. Jedno przed drugiem się kryje. No, ale to nie koniec wypadków! Wuj się tem zmartwił, zgniewał i po południu legł chory. Nie wiem, co mu jest, ale brzydko patrzy
— Był doktór? — wtrącił Józef, wstając.
— Gdy mu o tem wspomniano, począł krzyczeć i zabraniać; ale ciotka, niespokojna, posłała mnie do miasta po lekarza i ciebie kazała sprowadzić. Zdaje mi się, że ze starym źle.
— Jedźmy zatem! — rzekł Józef, żegnając się spiesznie.
— Poczekaj! — zawołał Maltas. — Pojadę i ja. Jeśli źle jest, trzeba dopilnować testamentu.
Zadzwonił i kazał zaprzęgać, mocno tą sprawą zajęty.