Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maltas usiadł przy nim i za chwilę zostali sami w słabo oświetlonym pokoju. Chory milczał chwilę, wreszcie się szeptem odezwał:
— Myślisz, że wyzdrowieję! Pewnie. Doktora niepotrzebnie sprowadzili. Mówiłem żonie. Poco niepotrzebny koszt? Oho, trudno grosz zebrać do grosza, a tu raptem taki wydatek! To ten błazen Piotruś namówił. Zapiszę mu to na rachunek!
— Błazen! — potwierdził Maltas. — Józef solidniejszy.
— Pewnie! Ach, wiesz, sierota uciekła. I wierz tu ludziom. Jakby jej u nas źle było. Miała spiżarnię pod swym kluczem. Mogła jeść bezustannie.
— No, cóż! Zachciało się męża. Tak, tak, wszystkiego się trzeba spodziewać, na wszystko trzeba być gotowym! I ty, Janie, z tej choroby skorzystaj! Bóg cię ostrzega, abyś po obywatelsku się rozporządził z tem, co ziemskie!
— At, co tam tego jest. Bagatela! — odparł Maric niechętnie. — Chciałem sierocie darować. Teraz nic nie dostanie. Ma męża, to dosyć.
Zrobił grymas złośliwy.
— I temu błaznowi nie dam. Technik, maszynista, kobietę mi zbuntował. Nie uwierzysz, jakie ma wygody za swoją blagę. Zobaczysz, że on nawet turbinę przeprowadzi. Figa mu! Ma łaski ciotki, to dosyć!