Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ idę z całą przyjemnością. Wiesz, żem prędzej się spodziewał nawet ciotki Joanny, niż ciebie.
— Niewiele brakło, a ujrzałbyś ją samą. Ulitowałem się nad starą, i oto jestem w zastępstwie.
— Chwała Bogu! Przynajmniej ty mi głowy piłować nie będziesz. Poczekaj sekundę, oznajmię się gospodyni, i jestem.
— Tylko się pannom nie oznajmiaj, bo trwałoby to do jutra. Mianowicie tej od złamanego serca.
— Co? Byłeś tutaj? No, dobrze, że nie ciotka.
Zaśmiał się, znikł na chwilę i ukazał się do drogi gotów.
Wyszli. Józef chciał z obowiązku trochę go zwymyślać, ale jakoś mu się nie kleiło.
W zajeździe dopiero spytał:
— Wykupiłeś rzeczy?
— Chciałem, ale nie było czem. Ciotka dała stricte sumę należną; a tu, ledwom się zjawił, wpadli na mnie wszyscy: Manichejczycy, znajomi i panny. Dałem temu trochę, temu trochę, i het wszystko się rozpełzło.
— Więc czemuś nie wrócił?
— Ach! Za co?
— A za cóż żyłeś tyle czasu?
— Trochę w karty wygrałem, trochę byłem głodny, a potem tych pieniędzy, com je na długi poroztykał, znowu pożyczyłem.