Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wygodny proceder, niema co! No, i zabawiłeś się do syta?
— Dobrze było! — potwierdził Piotruś z lubym uśmiechem i dosadnym ruchem.
— Więc możebyś znowu się trochę ustatkował i wrócił na łono rodziny?
— A dobrze! Bo wiesz, nawet mi już bardzo głupie myśli zaczęły do głowy zazierać! Myślałem się żenić z którą z Kraftówien, ale nie mogłem się stanowczo na jedną zdecydować i dlatego jeszcze to w zawieszeniu.
— A gdzie te dawne ideały?
— Dawne? Które?
— Jeśli ty nie pamiętasz, to skądże ja mam wiedzieć?
— Pewnie! Hin ist hin!
— Właśnie! Więc trzeba raz stąd wyjechać!
— Ja sam czuję, że marnieję w tej dziurze. Ale jak wyjechać? A długi?
— Podyktuj mi je.
— Oho, zaraz! Dość miałem kłopotu tych dobrodziejów naciągnąć! Jeszcze mam ich pamiętać i wspominać! Niech oni mnie teraz pilnują!
— Bredzisz! No, tak mniej więcej, ile i komu jesteś winien?
— Ano, temu grubasowi, ot z tej budy, i temu drugiemu z pod Łabędzia, ogrodnikowi, złotnikowi, szewcowi Tustowi z rynku, co pieniędzmi handluje, i już!
— A ile?