Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wadzisz, odchodzę, ale wrócę z żandarmami. Co to za żarty? — wybuchnął.
— O! A com ja winna? Pan Piotr mi przykazał tak robić.
— Ze mną?
— Nie z panem, ale z każdym, co do niego interes ma. Oho, żebym inaczej czyniła, toby on nigdy chwili spokojnej nie miał! Znam ja was, lichwiarze, z waszymi żandarmami! To i co? Sprowadzaj sobie ich pan!
Wzięła się w boki wyzywająco.
— Ależ ja nie jestem lichwiarz, ale brat jego rodzony; mam pilny interes.
— Naprawdę? Nie zmyśla pan? Proszę dać bilet wizytowy.
— Zostawiłem w zajeździe; ale gdyby kawałek papieru, skreślę parę słów.
— To ja papieru przyniosę.
Nareszcie kartka osiągnęła skutek.
Piotruś wpadł z serwetą w ręku prosto w objęcia brata.
— Co się stało? Żenisz się może? Mam ci drużbować? — spytał uszczęśliwiony.
— Zdaje mi się, że to ty właśnie o tem zamyślasz. Ładne urządzasz awantury! No, zbieraj się, chodźmy do mego zajazdu. Mam bardzo mało czasu, a wiele do zrobienia.