Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wcale nie! Ta panna, co ją ma w pugilaresie, to podobno żydówka.
— Wychrzci się! — odparł Józef filozoficznie.
— Ty nie masz serca i sumienia... tak brata lekceważyć!
— A skądże u cioci znalazło się raptem tyle dla niego serca i sumienia? Dotychczas był zmorą i utrapieniem cioci!
— No, to tak! — odparła, nie znajdując argumentów.
— A teraz się ciotka nad nim rozczula.
— Wcale nie! Oszukał mnie haniebnie!... Ale, mówię ci, chodzi mi o nazwisko.
Józef dotknął biczem siwka i gorzko się uśmiechnął.
— Et, poco ciotka wyrzeka? Chłopak wziął za serce i teraz dobry! No, więc cóż ja mam radzić w tej sprawie?
— Mój Józieczku, ty pojedź i sprowadź go tutaj!
— Nie mam czasu. Chyba po świętach. Lekcje dawać muszę i opuścić ich nie mogę, inaczej zostanę bez chleba.
— Mój Józieczku, zapomniałam, że to twój termin. Zapłacę zaraz procent.
Chłopak milczał. Oddalić się od Pepi, teraz, równało się bohaterstwu.
Maricowa przypuściła szturm.
— Mój Józieczku, pojedziesz! Zrobisz mi tę usługę. Tyś dobry, poczciwy chłopiec. Piotruś ciebie tak uważa,