Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To jedź ze mną do młyna. Zaraz, zaraz! Boję się spotkać tego starego niegodziwca, intryganta! Chodź!
Tłusty siwek stał na ulicy. Józef wziął cugle i ruszyli.
Maricowa wyglądała pokorna i nieśmiała. Zerkała zezem na synowca i zwlekała z opowieścią.
Ulitował się nad nią i sam sprawę zagaił.
— Czy Piotruś wrócił?
— Prawda, aha! Wrócił! — wybuchnęła tedy. — Dwa tygodnie, jak zginął, urwis! Dałam mu pieniądze na te rzeczy zaaresztowane i tyle go widziałam. To zgroza!
— Alboż ciocia nie wie, że mu do rąk nie można dawać pieniędzy? Ja ostrzegałem. Mnie ciocia nie chce nawet płacić procentu, a jemu robi takie łaski. Podobne słabości trzeba zawsze odpokutować. Teraz dać mu spokój! Niech sobie radę daje sam na świecie!
Maricowa umilkła. Mówił jej prawdę i w myśli jej dawną uderzał. Ale teraz ona inaczej myślała.
— Zapewne! — bąknęła niewyraźnie. — Ale on się już dużo poduczył, pomoc była.
— Za tę cenę, co on ciotkę będzie kosztował, można mieć trzech techników. Zresztą wuj wystarczy.
— Zapewne! — powtórzyła. — Jednakże on nam może tam wstyd zrobić. Mnie o nazwisko chodzi. Może się ożenić!
— No, to i owszem!