Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uśmiechnął się sam do siebie.
— Bardzo się rzadko spełnia to, czego się spodziewamy — sentencjonalnie wygłosił Michał.
Zapalił papierosa i dodał:
— Czy ty uważasz, że Maltasówna przepada za tobą?
— Nigdy mi to do głowy nie przyszło.
— Szkoda, że do twej głowy nic się logicznego teraz docisnąć nie może.
Józef poskoczył do niego.
— Michaś, nie mantycz! — zawołał ze śmiechem. — Wiesz, żem szczęśliwy! Do mnie nic, oprócz niej, przystępu nie ma i mieć nie będzie.
— Wiem! — odparł Michał. — I nawet ci wyznam, że lubię twoją Pepi i radbym dla was obojga trwania tego uczucia. Żebyż ona traktowała to serjo!
— Kocha mnie! — szepnął Józef cały drżący.
— Tak, to widoczne. Ale ty ją kochasz zanadto. I... pocoś tam wprowadził Iwona?
— Albo co? On ją bawi.
Michał brwi wzniósł w górę i chciał coś odpowiedzieć, gdy się drzwi od sieni otwarły i zajrzała przez nie Maricowa.
Zobaczywszy Józefa, wtoczyła się do środka.
— Ledwiem ciebie znalazła — rzekła, sapiąc. — Przyjechałam w interesie. Masz czas?
— Służę cioci.