Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

połowy. W większej, z wejściem od przedpokoju, ustawiono krzesła dla publiczności, mniejszą zajęło podwyższenie sceny.
W robotach tych Liza Maltas brała czynny udział. Była uprzejma, zręczna, rada spełnić każdą myśl Reniego. Z Michałem zaznajomiła się rychło i wprędce doszli do wielkiej przyjaźni. Względem Józefa zawsze była dzika i nieśmiała, chociaż chłopak, przychodząc z duszą pełną szczęśliwości, miewał bezwiednie i względem niej tysiące uśmiechów, żartów, uprzejmości. Czasami, roztargniony, na jakieś pytanie odpowiadał miękkim głosem, z oczami rozmarzonemi, wiecznie swą Pepi mając w myśli.
— Zwarjował! — mruczał wtedy Michał.
Liza Maltas, gdy ją spotkały te oczy, bladła aż do warg i odwracała wzrok ponuro.
Stary, o ile mógł, zabierał Michała, lub zajmował go rozmową, z pod oka przyglądając się tamtym i zacierając ręce.
Odwiedzał też często radczynię i coś szeptali z sobą. Spisek był uknuty.
Pewnego dnia, na tydzień przed świętami, Reni z Michałem byli sami w sali i oklejali budkę suflera.
Ostatnia to była już robota.
Panna Maltas z dziadem oddawali wizyty.
— Otóż i gotowe! — rzekł Reni, rzucając okiem po sali. — Dostanę pochwałę, myślę!