Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jej uścisnął. I szczęśliwy był bezmiernie. Żadne gorące, stanowcze słowo nie stanęło między nimi, żadne wyraźne wyznanie, żadne przysięgi. On milczał, jako marzyciel: ona, jak wytrawna kokietka, lubiła przedłużać ten wstęp rozkoszny, upajający powoli.
Od tego dnia Józef przestał być trzeźwym. Bezustannie podniecony i napół przytomny, niesłychaną siłą i ciągiem natężeniem utrzymywał pozorną równowagę. Uczucie objęło go całkowicie.
Kochał nerwami jej postać smukłą i usta purpurowe, kochał sercem, jak swoją własność, a fantazja artysty układała dla niej pieśni i melodje, codzień głębsze.
Był na jej usługi, wyglądający skinienia, szczęśliwy, jeśli polecenie było ciężkie; nie widziano go w knajpie, stracił Iwo wiernego socjusza swawoli.
Z gwałtownością uczył się teraz, byle prędzej skończyć i zostać człowiekiem samoistnym, stworzyć raj dla niej; pracował nocami, dnie całe nią zajęty, wśród ludzi tak wesół i jasny, że, patrząc nań, wierzyło się w szczęście.
Wyrywano go też sobie, takie niewyczerpane miał źródło dobrego humoru, swobody.
Nigdzie jednak nie witano go tak radośnie, jak u Maltasów.
Przychodził codziennie zaraz po obiedzie, zwykle z kolegą Michałem do pomocy.
Salę opróżniono ze sprzętów, przedzielono na dwie