Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Urojenie, pani. Pan Maltas marzy dla wnuczki o świetnej partji, a nie o takim hołyszu, jak ja!
— Podobała się panu?
— Kto? Panna Maltas? Słowo daję, nie przypatrzyłem się jej nigdy. Skromne dziewczę, milczące; nie wiem nawet: brunetka, czy blondynka.
— Bardzo przyzwoita panienka. W domu bardzo porządnie. Rada jestem z tej znajomości — zdecydowała ostatecznie profesorowa.
— Mama wraca do domu? Do widzenia! My pójdziemy na lód. Mam przeczucie, że spotkam kogoś miłego. Chodźmy, panie Józefie!
Zawahał się chwilę, rażony ostatniem zdaniem, ale spojrzał na nią i poszedł.
— Jaka pani okrutna! Poco mam być świadkiem spotkania z kimś miłym? — rzekł gorzko, gdy się znaleźli sami.
— A pan gdzie się wałęsa po nocach codzień? Z hrabią Iwonem? Nie lubię tego!
Zabiło mu serce z radości.
— Pomyślała pani o mnie? Dziękuję! Już nigdy, nigdzie nie pójdę, jeśli pani nie chce!
Uśmiechnął się do niej całem rozradowaniem duszy.
Wieczorem wracali już pod rękę. Inaczej to było, niż z Adamem i innymi.
Tamci żartowali, nacierali, prosili, lub mówili o uczuciu. Ten milczał, uśmiechał się radośnie, czasami rękę