Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pani może zechce sprzedawać bilety? — zaproponował Lizie Józef.
— No tak, ale nie sama — wtrącił dziadek.
— Służyć mogę do towarzystwa — ofiarowała się Pepi.
Maltas wolałby zapewne Józefa, ale podziękował gorąco.
Pepi dała pannie egzemplarz wybranej sztuki i zabrały się do odwrotu.
Józef podniósł się także.
— Oczekujemy pana tedy codziennie — pożegnał go Maltas, całując w oba policzki.
Panna Liza podała mu rękę małą, krótką, szeroką i lodowato zimną.
Jeszcze w przedpokoju zamieniono tysiąc grzeczności i zapewnień przyjaźni i wreszcie całe towarzystwo z „Pod snopa“ znalazło się na ulicy.
Pepi wybuchnęła śmiechem.
— Panna istny relikwjarz! A to się wysadziła klejnotami! Horror!
— Dostatni bardzo ludzie! — rzekła profesorowa.
— I w gruncie poczciwi — dodał Józef. — Niech pani ich nie wyśmiewa! Byli tak szczerze radzi paniom.
— Także naiwność! Nie nam, lecz panu. Panna oczu nie spuszczała rozkochanych, a stary aż się zająkał, by nie wykrzyknąć: O zięciu, chodź w me objęcia!
— Ależ, Pepi! Stary kolega ojca pana Józefa.