Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maltas przyjął go jak syna, uściskał i ręce zacierał; panna Liza niezgrabnie podała rękę, nagle zmieszana nie wiedząc, co rzec. Rozsznurowała usta i uśmiechnęła się tylko, a uszy jej poczerwieniały z wrażenia.
Józef nawet nie spostrzegł tego. Rzucił Pepi gorące, krótkie spojrzenie radości, że ją spotkał, i rozmawiał z gospodarzem domu. Maltas, na propozycję amatorskiego teatru, rozpromieniał. Ależ naturalnie! Sala, służba jego, konie, on sam, wszystko było na rozkaz tych pań.
— Tylko, co mam robić, nie wiem! — przyznawał się, rozkładając ręce. — Ale są młodzi. Pan mnie wyręczysz, kochany panie Józefie.
— Z całą przyjemnością. Zajmę się dekoracją sali i urządzeniem sceny.
— To, to, to! Przychodź pan często, baw długo. Ojciec pański był moim kolegą. Bardzobym rad był utrzymać dawne stosunki.
To mówiąc, spojrzeniem wymownem przeszedł z niego na wnuczkę i zatarł ręce.
— Może to będzie dla pana zbyt kłopotliwem to najście domu? — wtrąciła profesorowa. — Przedstawienie to ma mieć cel dobroczynny, bilety płatne. Moglibyśmy wynająć salę.
— Cóż znowu! To mi czyni tylko przyjemność. Zaoszczędzony ten wydatek zostanie dla biednych. Im więcej, tem lepiej.