Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi do lata. Przez wakacje powałęsam się trochę po świecie. Et, głupstwo! Poco starych truć!
On terazby wszystkich oszczędzał i tłumaczył, tak mu dobrze było na świecie.
Wedle życzenia Pepi, o oznaczonej godzinie stawił się u Maltasów.
Profesorową z córką już zastał.
Maltas z całą rozkoszą dorobkiewicza oprowadzał je po swym apartamencie, pokazywał i kazał się zachwycać, wymieniając ostentacyjnie cenę każdego przedmiotu.
Panna Liza znowu udawała dla dostatków swych wysokie lekceważenie osoby, która do tego zbytku od dziecka nawykła i ma to w należnej pogardzie.
Wysoka, śniada, o twarzy kształtnej, ale bardzo zimnej i nieruchomej, poruszała się z wyszukaną manierą.
Gdy milczała, usta jej wyglądały jak ściągnięty skórzany woreczek; gdy się śmiała, rozbiegały się wzdłuż, a wąsko, tworząc na bladej twarzy ledwie linję różową.
Nos miał zagięcie orle, niskie czoło otaczały kręcące się sino-czarne włosy; oczy, blisko siebie osadzone, brunatne, dawały twarzy wygląd ptaka.
Brylanty miała w uszach, cenną kameę w broszy, na ręce bransoletę grubą, złotą, na palcu dwa piękne pierścionki. Strój był jaskrawy i raził wybredny smak Józefa, a zarazem wstyd mu było za nią, bo widział wzrok drwiący, jakim ją szykowna Pepi mierzyła.