Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Myślałem, że zapomni może, — odpowiedział Maric, patrząc uważnie pod nogi.
Mijali jeden z kominów i oboje jednocześnie spojrzeli nań przelotnie.
— Trzebaby ten skład uporządkować — rzekła obojętnie pani Joanna, z pod oka rzucając na męża badawcze spojrzenie.
Maric rozejrzał się, jak człowiek, który tu był raz pierwszy.
— A pewnie! — bąknął odniechcenia.
Doszli schodów i odsapnęli sekundę.
— A błazen! Nie daruje jednego dnia nawet! — wybuchnęła znowu pani Joanna. — Czy on pomyśli, skąd mu wziąć mamy ten jego lichwiarski procent? No, no, pofatyguje się jeszcze nieraz!
— Jak go trochę zmęczymy, może co ustąpi — dodał Maric pocieszająco. — Drugi raz, jak go zobaczymy, trzeba się do łóżka położyć. Chorych uszanuje!
Ale Józef niebardzo myślał teraz o pieniądzach. Mieszkanie i stół miał zapłacone za pół roku, korepetycjami opędzał drobne wydatki, w knajpie miał kredyt i zaufanie, rujnujących namiętności nie posiadał.
Nie otrzymawszy pieniędzy, zbyt delikatny, aby nalegać, pogodził się z losem.
— Wezmę jeszcze parę lekcyj, zegarek złoty ojca dam do lombardu, opędzę się jakoś — myślał, wracając ze swej niefortunnej wyprawy. — Ten procent zostanie