Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aha, to ja tedy ich wypłoszyłem. Proszę złożyć ode mnie uszanowanie i oświadczyć, że nie myślę ich tradować. Chciałem Piotrusia zobaczyć.
— Pan Piotr ma wrócić jutro. Otrzymał pieniądze na wykupienie swych ruchomości i pojechał po nie.
— Niesłychane! Ciotka dała mu do rąk pieniądze! Źle zatem robi, że się przede mną chowa, bo może prędko będzie zmuszona mnie sama szukać. Żegnam panią!
Był już dość daleko, gdy na strychu domu otwarła się okiennica i wyjrzała głowa pana Jana.
— Poszedł! — rzekł, oddychając z lubością.
— Chwała Bogu! — odparł głos pani Joanny.
Światło wpadło pod dach i oświetliło ich kryjówkę. Było to poddasze bez podłogi, zawalone różnemi gratami. W odstępach stały kominy grube, z dachu zwieszały się pajęczyny, przerwy między belkami tworzyły czarne czeluście, pełne gdzie niegdzie szmat, wiórów, pyłu stuletniego, resztek zupełnie nieużytecznych mebli, skorup porcelany i garnków, popróchniałych ram od okien i pierza sów, które tam się gnieździły. Trzeba było wielkiej trwogi, aby oboje tych starych aż tu się schroniło. Teraz, uspokojeni, robili odwrót, grożący złamaniem karku.
— A co? Mówiłam ci już wczoraj, że przyjdzie — mówiła, sapiąc, pani Joanna; — ty bo mi nigdy nie wierzysz.