Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Naprzeciw niego wyszła maleńka postać panny Doroty von Eschenbach i przywitała go staroświeckim dygiem.
— Pan zapewne chciał się widzieć z Wentzlem? — zaczęła uprzejmie, spostrzegając jego zakłopotanie.
— Tak, łaskawa pani!
— Jestem panna Dorota von Eschenbach, ciotka Wentzla — przedstawiła się, dygając powtórnie. — Pan ma interes do niego. Może dzierżawca? Jest pan Sperling.
Jan się zaśmiał.
— Interes mój nie wymaga plenipotenta. Wystarczy mi godzina rozmowy z hrabią.
— Ach, panie! Godzina rozmowy! Ja od dwóch tygodni nie mogę go zdobyć na minutę! Teraz karnawał. Dziś bal w ambasadzie austrjackiej, jutro u książąt Ernestów, pojutrze u hrabiostwa Spangendorf, we czwartek przyjęcie u dworu. Karnawał, okropność! Bardzobym chciała panu dopomóc. Przed chwilą posłałam do Wentzla; może się zjawi.
Ponsowy lokaj ukazał się w progu.
— Pan hrabia śpi — oznajmił oficjalnie. — Urban kazał powiedzieć, że dla nikogo nie ośmieli się go budzić!
— Biedaczysko! — westchnęła ciocia Dora. — Byłoby to niemiłosierne, przerwać mu spoczynek.
Jan się zniecierpliwił. Biedaczysko nie był przecie ani starcem, ani chorym, ani niemowlęciem — nie czuł dlań żadnej litości.
— Bardzo mi przykro, żem panią utrudzał. Żegnam.
Wstał i wyszedł, życząc Wentzlowi djabłów i licha.
Dzień był stracony. Poszedł wieczorem do teatru, ale darmo się rozglądał. Wentzla nie było, sztuki