Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mało pojął, znajomych nie miał, ziewał jak na niemieckiem kazaniu.
Następnego dnia włóczył się po mieście, tam, gdzie najwięcej było prywatnych ekwipaży, strojnych dam i okazałych magazynów — i tam nie było Wentzla.
Zamiast niego los mu nadarzył Urbana.
Factotum hrabiowskie widocznie było na urlopie. Miał na sobie kamerdyner angielskie palto, błyszczący cylinder, lakierki i jasne rękawiczki. Z nosem zadartym i rękami w kieszeniach wyglądał jak jego pan. Z pod pachy wyglądała laseczka o złotej skówce. Laseczką tą wydziobywał oczy przechodniom i gwizdał sobie aryjkę Straussa.
Ujrzawszy Chrząstkowskiego, nie zmieszał się wcale, uchylił z wdziękiem kapelusza i mijał jak kolegę.
— Czekaj-no, czekaj — zatrzymał go Jan. — Gdzie twój pan?
Urban zrobił gest niewiadomości.
— Uwolniłem się na tydzień, proszę pana. Wracam w tej chwili ze ślizgawki — odparł z ujmującym uśmiechem. — Teraz karnawał.
— Przecie mogę się zobaczyć i spotkać z hrabią choćby w karnawale.
— Spotkać bardzo łatwo. Nasze taranty zna cały Berlin. Ale zobaczyć się, to prawie niepodobna. Pan hrabia bardzo zajęty.
— Możesz mi ułatwić wizytę?
— Chyba za tydzień.
— Zwarjowałeś! Mam do niego polecenie od jego babki z Marjampola.
Tu Urban wyjął ręce z kieszeni i przybrał typowo-lokajską pozę.