Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wybiegła młoda dama, żegnając kogoś kaskadą śmiechu; za nią zamknęło się tajemnicze wejście.
Kobieta otarła się prawie o Jana, który na nią wytrzeszczał oczy, zmieszała się z tłumem i znikła.
— Oho, patrzcie... ta kursuje pięć minut po dwunastej! No, no, akuratność niemiecka toleruje ładne wyjątki bocznemi drzwiami! A żebym ja tam zakołatał? Wezmą mnie za panienkę i puszczą do sanktuarjum! Ho, ho, ten paniczek, si correct, figluje na swoich śmieciach! Na zdrowie mu, byle tylko otworzył.
Zastukał raz i drugi do furtki, bez skutku — i dał za wygraną.
— Nie znam umówionego znaku. Co robić? Pójdę na miasto popatrzeć, wrócę o trzeciej.
Stawił się punktualnie co do minuty. Gruby szwajcar protekcjonalnie kiwnął mu głową, wziął bilet i pocisnął sprężynę zatrzasku i dzwonek elektryczny.
Drzwi się otwarły, ponsowo-złoty lokaj powitał gościa ukłonem, wziął kartę i cicho, jak widmo, poprowadził oszołomionego po marmurowych schodach przykrytych dywanami, na pierwsze piętro.
Na załomach rycerze z bronzu świecili gazowemi pochodniami, a na końcu schodów wiotka bronzowa Psyche wyciągała w górę śliczne ramiona z alabastrową lampą.
Magnacki przepych bił ze ścian, malowanych al fresco, z marmurów — przepełniał dom cały. Lokaj, zawsze milczący, wprowadził gościa do salonu, obwieszonego gobelinami i zniknął, niosąc bilet na złoconej tacy.
Po dość długiem oczekiwaniu skrzypnęły drzwi. Jan się porwał uradowany i struchlał.