Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu ożywiła się posępna twarz Głębockiego.
— Żdżarski targował ją wczoraj — odparł żywiej nieco.
— Sprzedałeś?
— Jeszcze nie. W ostateczności chyba.
— Przecie ją Jadzia chciała nabyć.
— Już nie chce. Mówiła mi...
— Jakto! Przecie coś mówiła? Niesłychane! — żartował wesoły chłopak.
Rysy Głębockiego skurczyły się kamienną ostrością: nie rozumiał żartów.
Wejście dam przerwało rozmowę. Zasiedli do obiadu. Narzeczeni siedzieli obok, ale nie mówili ani z sobą, ani z resztą towarzystwa. Jan z hrabią podtrzymywali rozmowę. Chrząstkowski wypytywał o stolicę. Wentzel przyszedł do siebie i dał się porwać na barwną, tryskającą dowcipem gawędkę. Opisywał berlińskie życie, zabawy, kółka, intrygi, aż wreszcie zdołał zaciekawić babkę — rozmarszczył jej czoło. Wstali od stołu bez żadnej kłótni.
W salonie, wedle opowieści Jana, narzeczeni zajęli się milczącem przeglądaniem dzienników. Młodzi ludzie wymknęli się do oficyny.
Poczta dawno była odprawiona, Urbana wysłano po rzeczy hrabiego do miasteczka. Przymus znikł. Gwarząc coraz ufniej, coraz przyjaźniej, ani się obejrzeli, jak mrok nadszedł.
Spędził ich stary lokaj.
— Pani kazała się pytać, co się stało z Niemcem — objaśnił Chrząstkowskiemu swe przybycie.
— Powiedz, że przyjdziemy zaraz na herbatę. A pan Głębocki jeszcze bawi?
— Tyleczko wyjechał.