Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ma tak piękną nagrodę, że mu się nie dziwię — rzekł z uśmiechem Niemiec.
— Rzecz gustu. Jadzię wysoko cenię, szanuję, uwielbiam jako brat i Polak; ale zakochać się w niej, to dla mnie niepojęte, to to samo, co uderzyć do serca tej brzozy u płotu. Mnie do kochania potrzeba życia, śpiewu, śmiechu, choć trochę kokieterji i żartu. Nieprawdaż?
— Niezawodnie. Arkadyjscy pasterze wyginęli.
— Oprócz jednego Głębockiego. O, Walenty nas szuka. Pewnie obiad.
Zbliżyli się do sługi i wstąpili przez taras do wnętrza rezydencji. W sali jadalnej, przy wódce, ujrzał Wentzel cierpliwego Głębockiego. Był to człowiek średniego wzrostu i średnich lat, opalony, suchy, trochę łysawy blondyn. Patrzał z pod brwi krzaczastych nieufnie; w ustach miał rys zacięty; długie, w dół zwieszone wąsy czyniły go jeszcze dzikszym.
Musiał to być człowiek skrytej namiętności i niesłychanego panowania nad sobą.
Niebezpiecznie było z nim zaczynać walkę — był zazdrosny, mściwy i cierpliwy.
Jan ich zaprezentował — poprzestali na ukłonie. Czy przeczuwali, że będzie między nimi bój na śmierć i życie?...
— Jakże kartofle, Adamie? — zagaił Chrząstkowski.
— Niezgorzej.
— A siewy?
— Schodzą.
— Dobrali się w korcu maku — pomyślał Croy-Dülmen.
— A twoja „Norma“ zdrowa?