Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle pani Tekla obejrzała się i przystanęła.
— Słyszysz, Jadziu, turkocze! — wołała. — Już jedzie miły konkurent! Wybrałaś go, idźże sama bawić. Nie znam nic nudniejszego, nad tego człowieka, ale to nie moja rzecz.
I poszła w inną stronę. Panienka spoważniała natychmiast i zwróciła się do domu, zrywając po drodze kwiaty z rabatki. Nie spieszyła się wcale.
— Czy mamy ci iść w sukurs, Jadziu? — żartował Jan.
— Do woli — odparła po swojemu, krótko.
— Zostawiam ci swobodę pierwszego powitania, żebyś się nie potrzebowała krępować — drażnił się dalej.
— Czemu się nie nauczysz krępować języka? — odrzuciła zdaleka.
— Z konieczności muszę mówić, jako reprezentant rodziny. Żebym ten urząd tobie zlecił, mianoby nas za głuchoniemych.
Nie odrzekła nic więcej i znikła w cieniu szpaleru.
— Pan Głębocki często bywa? — spytał Wentzel, patrząc uparcie w to miejsce, gdzie ją cień zakrył.
— Co parę dni, regularnie od obiadu do kolacji.
— Co robią narzeczeni? Rozmawiają?
— Z Jadzią! Toby było trochę za trudno. Grają w domino i milczą; czasem przeglądają dzienniki i milczą; w wielkie święta chodzą na szpacer i także milczą. W antraktach słuchają gderania pani Tekli.
— A pan co wtedy robisz?
— Z początku dotrzymywałem im towarzystwa, alem się tak znudził, że odtąd uciekam na odgłos turkotu bryczki Adama. Ten nieszczęsny wysłuży sobie męczeńską koronę!