Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Istotnie, zginął zaraz z początku wojny. Był kapitanem w pułku Poznańskim. Szukaliśmy z Jadzią daremnie grobu. Leży gdzieś we wspólnym dole. Wojna nie matka, lecz macocha. Wola boża! Zginął jak bohater! I pan służył?
— Tak, w gwardji. Pamiątek na skórze mam niemało, alem żyw wrócił i z żelaznym krzyżem. Pod Fröschweiler byłem przy baterjach, widziałem atak poznański. Szli jak potępieńcy... Nie rozumiałem wtedy, dlaczego... Ha, to im nie hańba!
— I ta szrama na czole to z wojny order? — zagadnął Jan, nie podnosząc ostatniej uwagi.
— Nie, to z pojedynku. Fraszka! Czy mogę panu służyć cygarem? Prosto z Hawany...
— Dziękuję. Ja zaś nawzajem zaproponuję panu hrabiemu kieliszek tego maślacza. Wyborny!
— Na nową znajomość, z całą przyjemnością. Nie rozumiem ja was, a wy mnie macie za wroga, za szpiega może. Ten pierwszy kieliszek waszego miodu piję na zgodę i porozumienie, a jeśli zechcecie, na dobrą znajomość.
Wyciągnął dłoń do Polaka. Chrząstkowskiemu po raz pierwszy znikł przymus z twarzy. Podał bez wahania rękę.
— Lewą!? — uśmiechnął się Croy-Dülmen.
— Prawą mam uschniętą, bezwładną, ale lewa jest szczera i wierna — odparł — może jej pan zaufać.
Wypili toast duszkiem.
Nie wiedział Wentzel, że tą krótką odezwą i podaniem ręki trafił lepiej do duszy Polaka, niż tysiącem rozumnych dowodów i całym szeregiem faktów. Drobną tą sceną zyskał sobie sprzymierzeńca we wrogim obozie.