Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hrabia spytał o nazwę pierwszego dworu, ale pocztyljon odwrócił się, popatrzał nań i zaśmiał się, trzęsąc przecząco swą płową sarmacką czupryną.
— Nikiej nie rozumiem, wielmożny panie! — rzekł.
— Ciekawym jak się poczthalter z nim porozumiewa — mruknął Niemiec, a Urban na koźle zawyrokował:
Polnisches Vieh!
Chłopak musiał to słyszeć nieraz z ust swego chlebodawcy, bo błysnął w stronę lokaja wilczem spojrzeniem i odparł zajadle:
— Bodaj cię kolki rozparły, szwabska pokrako!
Do jednego wreszcie dworu zawrócił Mazur po parogodzinnej jeździe. Skręcił z gościńca w topolową wysadę, śmignął biczyskiem po szkapach, przytknął trąbkę do ust i oznajmił gości wesołą pobudką. Po murowanym moście wpadli na dziedziniec, objechali galopem trawnik, usiany gęsto krzewami, i po brukowanym podjeździe dotarli do drzwi wchodowych.
Tu chłopek całą siłą zatrzymał swój niesforny zaprząg, a biczyskiem wskazał kogoś, stojącego obok oficyn.
— A ot i panicz z Olszanki stoją — rzekł.
Wentzel rzucił okiem w tamtą stronę. Był to ów blondynek z teatru, tylko że nie w stroju balowym, ale w długich butach, szamerowanej węgierce i prostym słomianym kapeluszu.
Popatrzył na pocztowe konie i, zamiast iść przyjmować gości, zawrócił na folwarczny dziedziniec.
Hrabia wysiadł z bryczki, a ponieważ nikt na spotkanie nie wychodził, więc otworzył ciężkie drzwi i wszedł do obszernej, mrocznej sieni.