Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dopiero teraz ukazał się ktoś żywy — w osobie starego, zgarbionego lokaja w ciemnej liberji.
— Czy pani przyjmuje? Oto moja karta — rzekł po niemiecku hrabia, wyjmując bilet.
Ale sługa rękami tylko strzepnął.
— Pan nie mówi po polsku? — spytał.
Wentzel ramionami ruszył — nie rozumiał.
— To proszę do oficyny... bo pani... tego... nie zechce gadać... tego... nie rozumie... — jąkał stary złą niemczyzną.
— Może przyjmie, spojrzawszy na bilet — protestował młody człowiek.
— Eh, nie, żeby i z nieba bilet... tego... pani nikogo takiego... nie widuje. To pan Jan... umie po szwabsku! Proszę pana... ja... tego... zaprowadzę.
Poszli tedy przez dziedziniec na folwark, do dużej, murowanej oficyny. Stary poprowadził Niemca do środka, gdzie u okna siedział młody człowiek, blondyn i, gwiżdżąc, robił naboje do strzelby. Dwa gończe powitały obcego groźnem warczeniem, a ich pan podniósł obojętnie głowę.
— Cicho, Śpiewak. A czego tam, Walenty?
— Niemca przyprowadziłem do panicza, żeby go wyrozumieć.
Blondyn zerwał się żywo, zdjął kapelusz, odsunął z biurka patrony, kopnął nogą burczące psy i powitał przybyłego dość znośną niemiecczyzną.
— Czem mogę panu służyć?
— Właściwie przyjechałem z wizytą do pani Ostrowskiej i sądzę, że przyjęłaby mnie, gdyby jej dano mój bilet. Ale ten zwyczaj, jak widzę, nie jest tu jeszcze w użyciu.